niedziela, 11 maja 2014

Co się tyczy Conchity Wurst…

Ach, tak… Internet buczy, że „baba z brodą”, wszyscy piszą tylko o jednym to i ja chyba mogę dorzucić swoje trzy grosze. Mogę? Mogę.
Po pierwsze mam pewne wątpliwości czy Conchita naprawdę jest takim „wybrykiem natury, #obożebożebożeBożenko? Stara, dobra wikipedia prawi, że Thomas Neuwirth  od 2011 występuje jako drag queen pod pseudonimem Conchita Wurst- ja tu nic nie widzę o zmianie płci a strona http://www.conchitawurst.com/ się nie chce otworzyć (pewnie przeciążona) więc jak on(a) sam(a) się identyfikuje nie wiem. Jeśli jednak założyć, że wikipedia prawdę prawi i Thomas po prostu występuje jako Conchita a poza sceną identyfikuje się jako heteroseksualny facet to o co ten Bul Dópy? Drag queens występują codziennie w wielu klubach w Polsce i nikt nie robi o to rabanu. A dla zainteresowanych: klik! Oto historia drag queen (niestety tylko dla czytających po angielsku- polskie wyszukania „drag queen” wyrzuciły mi milion pięćset sto dziewięćset portali plotkarskich, że Conchita wygrała i ani jednej rzetelnej informacji) 
Po drugie pragnę zauważyć, że w Polce cały czas zestawia się reprezentację Austrii z reprezentacją Polski. Że niby oni jakieś dewiacje a my jakie fajne dziewczyny wystawiliśmy. Oh, well… W tym miejscu pragnę zaznaczyć, że nic nie mam do „My słowianie” ani do twórców tej piosenki. Cieszę się, że powstało coś fajnego bo w moim odczuciu 90% (no, może 85%) polskiej sceny artystycznej- muzyka, teatr, literatura…- to takie smuty że nic, tylko się iść wieszać. Zresztą na jutubie teledysk Cleo i Donatana jest poprzedzony bardzo interesującym komunikatem- że teledysk jest zabawny i żeby się nie spinać. Jak tylko usłyszałam tą zapowiedź wiedziałam, że mi się spodoba. Nie zmienia to jednak faktu, że zupełnie nie rozumiem, czym różni się wyjście na scenę ślicznej babeczki która ma brodę od wyjścia na scenę i epatowania cycem na prawo i lewo. Po jednej stronie roznegliżowana panna ubija masło, po drugiej roznegliżowana panna pierze w balii i na wyświetlaczach cycki z teledysku. A tak, i Cleo robiąca ten zabawny ruch biodrami. Lubię cycki ale to była przesada (pomijając to, że sugeruje, że w Polsce nie ma nic ciekawego poza cycuśnymi mućkami i naprawdę jak raz do roku mamy okazję się pokazać to oczekiwałabym czegoś bardziej reprezentatywnego ale nie siejmy defetyzmu). Uważam, że tak- Conchita mogła zgolić brodę, wystarczy jakby powiedzieli, że to facet. Ale również nic by się nie stało, gdyby przy naszym występie liczbę obnażonych dekoltów zredukować o połowę piosenka nie zrobiłaby się przez to mniej dobra i z powerem.
A skoro już jesteśmy przy piosenkach… Ludzie, czy ktoś jeszcze pamięta, ze Eurowizja to konkurs piosenki? I sposób przedstawienia się na scenie jest ważny, ale jednak najważniejsze są umiejętności wokalne? Bo tu ze smutkiem stwierdzam, że choć „my słowianie” było ok to na teledysku lepsze. Taki truizm. Może stres, może chęć zmiany ale dla mnie Cleo wtedy w studiu zaśpiewała lepiej co nie jest żadną hańbą. A Conchita zaśpiewała super. Przynajmniej dla mnie. Nie jestem żadnym krytykiem muzycznym, moje „ucho” jest mniej więcej na poziomie rozróżniania kiedy gra muzyka a kiedy nie. Niemniej naprawdę podobał mi się ten występ. I burczenie, że Austia wygrała tylko dlatego, że Europa chciała wyjść na postępową brzmi dla mnie jak burczenie n00ba który, kiedy trafi na kogoś, kto go pokonuje, od razu zaczyna mówić, że przeciwnik pewnie gra na kodach a poza tym mój pad się zacina. Kaman, trochę godności. Nasza reprezentacja była dobra ale inni byli lepsi i nie ma co się zapluwać. Tym bardziej, że łatwo można sprawdzić na stronie Eurowizji, że w głosach polaków Austria zajęła czwarte miejsce.

Dwie sprawy na koniec:
1. Właśnie przeczytałam wpis Donatana na fejsiku (KLIK!) i zrobiło mi się smutno. Przed chwilą pisałam, jak fajnie zaśpiewali i że trzeba umieć przegrywać. Szkoda, że on tego nie umie i nie może wykrzesać z siebie choć tej odrobiny pokory żeby stwierdzić, że być może są ludzie, którzy śpiewają lepiej. Zamiast tego zrzuca na układy polityczne i jeden pies wie co jeszcze. Szkoda.
I w ogóle… lol, co to za kwestia?! „Polacy mogli być wyżej, gdyby nie... jurorzy” (klik). Jurorzy są chyba od oceniania śpiewu, co? Bo gdyby decydować miały tylko smsy wygrałby kraj, którego reprezentacja wcale niekoniecznie dobrze śpiewa ale za to miała ciekawą aranżacje albo jak my- dużo cycuchów wszędzie. I nie byłby to konkurs piosenek tylko konkurs popularności.
2. W komentarzach pod tym linkiem i w paru innych miejscach pojawia się rozpaczliwe „jak wyjaśnić dziecku co to za cudak” (parafrazuję ofkorz). Nienawidzę tego argumentu! Ludzie, którzy mają takie problemy: powiedzcie swoim dzieciom, że są na świecie panowie, którzy ubierają się jak panie i panie przebierające się za panów. Nie jest ich dużo ale są i nikt nie powinien się z nich śmiać bo to tak, jakby z ciebie, mały Jasiu, ktoś się śmiał, że masz niemodną bluzę albo piórnik nie-w-Transformersy. Tobie nie byłoby miło i tym ludziom też nie jest miło. Koniec kwestii. Nie musicie się ustosunkowywać, nie musicie się bać, że od takiej odpowiedzi wasze dziecko nagle zmieni się w- tfu! tfu! tfu! skuśbabanadziada- HOMOSEKSUALISTĘ. Ale nie możecie też liczyć na to, że wasze dziecko nigdy się nie dowie, że są na świecie tacy ludzie


Tak bardzo smutek w sercu :(

czwartek, 17 kwietnia 2014

Co się tyczy dni świątecznych...

Chciałabym tylko powiedzieć światu, że dziś spędzam bardzo miły dzień. Ostatnio przechodzę nie najlepszy czas- na studiach problemy, rodzinne problemy, związkowe problemy… Ale dziś wstałam rano, wyspana, w pościeli a nie pod kocem, mająca już wolne (katolickie uczelnie jednak mają swoje zalety). Mogłam zjeść sałatkę jarzynową na śniadanie i nadziewane jajka- pierwszy raz robiłam! Mogłam popatrzeć za niebo błękitne za oknem i na balkon wyjść w piżamie, bo mróz dupy nie urywa. Poczytać książkę, poprzeglądać internet. Na komodzie piętrzą się fantastyczne prezenty od zajączka- to znaczy od fantastycznego chłopaka i fantastycznej mamy, którzy zadali sobie dużo trudu żeby mnie uszczęśliwić. Nawet sprzątać nie muszę, bo z okazji wyjazdu chłopaka w rodzinne strony wczoraj wysprzątałam cały dom i przygotowałam mini-Wielkanoc, żebyśmy mieli namiastkę wspólnych świąt. A przed chwilą, zanim zabrałam się do pisania tej notki związałam włosy. Zabawny drobiazg. Zawsze jak się z kimś spotykam prędzej czy później rozmowa schodzi choć na chwilkę na temat moich włosów. Nie dlatego, że mają jakiś niebywale piękny kolor tylko dlatego, że każdy się zachwyca, że takie miękkie, grube, gładkie, lśniące… Zazwyczaj nie mam o sobie najlepszego zdania ale naprawdę lubię moja włosy i chyba faktycznie są w całkiem niezłej kondycji. Żadna to głęboka myśl, żadne odkrycie na skalę światową. Ostatnio jedyna refleksja jaka mnie naszła to wczoraj, kiedy pichciłam a mój luby ścierał kurze uświadomiłam sobie, że w naszym domu zawsze będziemy musieli zapraszać sobie gości na święta. Po części dlatego, że jestem z dużej rodziny i spędzać święta we dwójkę… jakoś tak dziwnie, niewłaściwie. Ale przede wszystkim dlatego, że tylko wtedy cała ta harówa ma sens. Po co kroić sałatkę, nadziewać jajka, robić farsz do kurczaka, myć podłogi i robić wszystkie te świąteczne rzeczy jeśli nikt tego nie zobaczy? Lubię sałatkę jarzynową ale lubię też sałatkę z pomidorów- mogę sobie pokroić parę, dodać śmietany, posypać pieprzu, zajmie mi to pięć minut. Jeśli nikt tego nie zobaczy ani nie skosztuje to po co to wszystko? Nie mówiąc już o tym, że święta tylko we dwójkę są bardzo, bardzo, baaardzo… nudne ;)


Wesołych świąt!


PS. A teraz, kiedy już napisałam, idę oglądać anime i oddawać się dzierganiu kolejnego szalika czwartego doktora- tym razem za pieniądze ^^

wtorek, 7 stycznia 2014

Co się tyczy fanowskiego dziewiarstwa...

Dawno mnie nie było a to wcale nie dlatego, że o niczym nie myślałam tylko dlatego, że przez ostatnie trzy miesiące miałam pełne ręce roboty- i to nie byle jakiej. Mianowicie chłopak mój jest nieomal psychofanem pewnego ostatnio bardzo popularnego serialu brytyjskiego „Doktor Who”. W tym momencie ci z was, którzy ów serial znają i przeczytali tytuł notki chyba domyślają się, o czym będzie za chwilę. Dłuższą chwilę. Póki ona nie nadeszła będę się chwalić. Potem też się będę chwalić ale potem będzie na temat a teraz nie bardzo:
Chłopaka mego poznałam 12 marca roku pańskiego 2011. Wyższa matematyka nie ma przede mną tajemnic, niedługo stuknie nam trzeci roczek. Poznaliśmy się bowiem w sposób opiewany tylko w głupich komediach romantycznych z których śmieje się każdy kto ma więcej niż 10 lat. Mianowicie spotkałam go w tłumie takim, że dosłownie nie było gdzie nogi postawić i w jego oczach zobaczyłam swoje nienarodzone dzieci. Zaczęliśmy się całować jakąś godzinę po pierwszym spotkaniu a chwilę później ustaliliśmy, że spędzimy razem całe życie. Dopiero potem zapytałam go o imię i to wcale nie jest hiperbola. Żadne z nas nie było też pod wpływem środków odurzających, dodam dla ułatwienia. Dwa dni później, kiedy Boyfriend of Mine zabrał mnie w ramach naszej pierwszej randki na długi spacer po warszawskim powiślu, prawdopodobnie zaczęłabym zastanawiać się nad tym, czy aby na pewno nie powinnam uciekać z wrzaskiem gdyby nie to, że, jak to bywa na początkach związków, byłam strasznie zakochana. Skąd taka surowość z mojej strony? A stąd, że wspomniany już chłopak przez ponad połowę naszego spaceru (czyli dobre trzy godziny) opowiadał mi o dziwnym, brytyjskim serialu, w którym dużo aktorów gra tą samą postać w różnych wydaniach. Postać Doktora obdarzonego wehikułem czasu (dafaq?), wieloma towarzyszami naraz (ke?!), przedziwnym rodowodem, wieloma wymyślnymi śmierciami i niechęcią do gruszek która czasem zmienia się w miłość do gruszek a czasem w stosunek do gruszek ambiwalentny. Poza tym chłopiec z maską gazową przyrośniętą do twarzy, potwór jedzący dźwięki i zabłąkany gdzieś w tym wszystkim pingwin. Mniej więcej tyle z tego zrozumiałam. Rozumiecie chyba, że człowiek w takiej sytuacji może być co nieco skołowany? Na szczęście tu Ten Jedyny Chłopak wykazał się wspaniałą znajomością ludzkich dusz i oznajmił:
- Jest tam też kapitan Jack Harkness który najchętniej przeleciałby wszystko, co się rusza
- Facetów też?
- Facetów szczególnie! (Tu mała dygresja: potem okazało się to bliższe prawdy niż mogłam pomyśleć gdyż John Barrowman grający Jacka w życiu prywatnym jest gejem więc „facetów szczególnie” nabrało... nowego wymiaru...)
I po tym oświadczeniu Ithil, która jest zagorzałą yaoistką i slasherką a poza tym i tak była zaciekawiona co tak bardzo porwało Pana Jej Serca, oznajmiła (zapominając, że nie zaczyna się zdania od „a więc”)
- Ok, a więc pokażesz mi jutro parę odcinków
I tak to się zaczęło.
Doktor Who” to serial genialny. Przyznaję się, psychofani pokroju Mojego Słońca i Gwiazd, że nie wiem, jaką kostką wybrukowane są/były ulice Gallifrey. Póki co oglądam sobie powolutku nową serię- ci, którzy nie są żadnymi fanami niech wiedzą, że „Doktor Who” ma już 50 lat (w tym roku stuknęło) ale w międzyczasie zaliczył szesnastoletnią przerwę w emisji- i bardzo mi się ona podoba a za starą serię wezmę się po skończeniu nowej gdyż domyślam się, że z „Doktorem” jest jak z „Władcą Pierścieni”: mianowicie trzeba być prawdziwym fanem żeby obejrzeć adaptację Bakshi'ego i potem chcieć mieć jeszcze coś wspólnego z Tolkienem. Czyli najpierw chcę obejrzeć nową serię- tą, w której świat jest już dopracowany, scenarzyści wiedzą, że tworzą dla rzeszy wiernych fanów, którzy patrzą im na ręce, budżet jest większy niż pół dolara na odcinek... A potem dopiero sięgać ku korzeniom, kiedy to nie wszystko było dopięte na ostatni guzik.
To jest moje zdanie. Narz zaś widział starą serię, widział nową serię i jest zakochany bez pamięci. Tu kolejna dygresja, tym razem nie tak odległa. Fani są niezwykle prostymi a jednocześnie niezwykle trudnymi ludźmi. Czemu prostymi? To proste: zawsze wiadomo, co takiej osobie kupić a na dodatek wiadomo, że gadżety z filmów/seriali/książek nie są tanie. Sama ostatnio kupiłam sobie Jedyny Pierścień za okazyjną cenę 100 złotych. Patrząc na niego obiektywnym okiem jest to obrączka nawet nie złota a pozłacana z łańcuszkiem za 5 złotych i średniej jakości woreczkiem. Czy jest to warte 100 złotych? No nie bardzo. Ale jestem fanką więc dla mnie ten Pierścień ma taką wartość, że gdybym miała tyle pieniędzy zapłaciłabym za niego trzy razy więcej. Pod tym względem fani są prości w obsłudze. A czemu są trudni? No bo gdyby na moim drogocennym Pierścieniu, w ognistym napisie (wygrawerowany i w litery wpuszczona czarna farba żeby wszystko było widoczne) jeden zawijasek był w przeciwną stronę- dla laika cóż to za różnica- kamień by nie pozostał na kamieniu. Fan na pierwszy rzut oka pozna szmirę albo nieznajomość tematu u wytwórcy zakupionych akcesoriów.
Jest jednak sposób, żeby fana obdarować i 1. mieć jeszcze potem za co kupić jedzenie 2. uniknąć szmir. Mianowicie zrobić samemu. Nie wykuję sobie Jedynego Pierścienia ale mogę...
mogę kupić włóczkę, chwycić druty w dłoń i wydziergać szalik Czwartego Doktora. A następnie podarować pod choinką Najwspanialszemu z Mężczyzn.
Zajęło mi to dwa miesiące. Za to szalik jest wierną repliką, na dodatek zrobioną z miłością a nie przez maszynę. Gotowy produkt ma około dziewięciu metrów- podczas kiedy w internecie znalazłam tylko smutne, skrócone wersje-, jest ciepły i przytulaśny. Jestem z niego bardzo dumna a Paszczak nie posiada się ze szczęścia. Jak tylko dopadnę go z aparatem zrobię zdjęcie na dowód.
No, to się pochwaliłam.

A na koniec piosenka, której bardzo lubię sobie słuchać kiedy potrzeba mi energii: KLIK! (W razie jakby ktoś był ciekawy to wspomniany powyżej John Barrowman występuje w tym filmiku w czterdziestej siódmej sekundzie, pierwszy  z lewej. Niezły, don't U think?) I prośba: jestem biedną studentką z Warszawy. Gdyby ktoś z was, czytający to ludzie, był fanem „Doktora Who”, miał wśród znajomych fana „Doktora Who” lub z jakiegokolwiek innego powodu zapragnął mieć taki szalik ale nie byłby chętny samemu brać się do roboty- bardzo chętnie i niedrogo to zrobię! Długie i skrócone wersje szalików, czapki, rękawiczki, torby- wydziergam je wszystkie, wystarczy wysłać maila.